Deszczowa, szara i pochmurna pogoda oznaczała tylko jedno. Chance i tak nigdy nie był jakimś wielkim miłośnikiem natury. Już jako dziecko odmawiał zabawy w biwakowanie, nawet jeśli chodziło tylko o rodzinny ogródek. Równo przystrzyżona murawa boiska to najbliżej zieleniny gdzie się zapuszczał. Bez owijania w bawełnę, był mieszczuchem, ponadto domatorem. Niespecjalnie przemawiały do niego zapuszczone i mroczne zamkowe błonia na zewnątrz. Preferował raczej zatęchłe wnętrza. Z nich wszystkich sala przeznaczona do zajęć z malarstwa prezentowała się najlepiej. Jasna i przestronna szybko zyskała sympatię chłopaka.
Co więc robił tu samotnie po skończonych zajęciach? Odpowiedź była tylko jedna. Malował. Nie, nie obrazy. Brońcie bogowie. Reed był tak daleki od talentu plastycznego jak daleko jest Neptun od Słońca. Chodziło o jego ukochane modele. Ilość czasu, jaką poświęcał na ich dopracowanie była co najmniej niepokojąca, jednak nic innego nie odprężało go aż tak jak widok setek plastikowych elementów oraz ostry zapach odpowiedniego kleju. Skoro już swoje nastoletnie lata spędzał na rozrywkach dla staruszków trudno przewidzieć co będzie dalej. Bingo? Puzzle? Curling?
Nawet okulary miał już na nosie, gdy skulony na niskim stołku w pełnym skupieniu wyzaczał cieniutkim pędzelkiem obramowania na skrzydłach swojego Hawker Sea Fury 480 ARF. Robił to z zaangażowaniem równym neurochirurgowi operującemu na otwartym mózgu. Chodziło o podobną precyzję. Pod tym względem Chance był perfekcjonistą.